wtorek, 27 sierpnia 2013

Road trip to Oregon


Tak jak ok. 50 00 osób przekraczających granicę stanów Waszyngton, Oregon tak samo i my wybraliśmy się pod koniec zeszłego tygodnia na parę dni ,,za granicę.’’ Wikipedia podaje, iż stan Oregon jest znany z częstych opadów deszczu, jednak piękna pogoda nie opuszczała nas, z czego bardzo się cięszę, tym bardziej, iż niedługo rozpocznie się tu właśnie sezon deszczowy. Tak, tak, częsty deszcz z mrocznego serialu the Killing, którego akcja toczy się w Seattle, to podobno bynajmniej nie są efekty specjalne:)

Oregon jest mało zaludnionym stanem. Mieszka tu ok. 4 milionów osób na powierzchni porównywalnej do Węgier. Oregon słynie także ze swojej pięknej natury, w każdym mieście znajdziemy piękne plenery na przejażdzki rowerem i urokliwe parki, wspaniałe na piknikowe wypady.

Pierwszy przystanek- miasteczko Springfieled, którego mieszkańcy uchodzą za osoby konserwatywne w poglądach. 
Oregon był w przeszłości tzw. ,,swing state” (w którym zarówno kandydaci Republikanów i Demokratów mają spore szanse wygranej), jednak od paru lat uważany za tzw. ,,blue state’’, w którym wyborcy przeważnie głosują na Demokratów. W 2000 r. minimalną różnicą głosów wybory zwyciężył Albert Gore (jego kontrkandydatem był wtedy George Bush) , w 2004 John Kerry, a w 2008 i 2012 znacznie wygrał Prezydent Obama.Tylko jeden okręg wyborczy Oregonu jest od ponad stu lat prawie niezmiennie reprezentowany w Kongresie przez Republikanów.

W Springfield pełno jednopiętrowych, mniejszych, domków rodzinnych, na których dachach lub gankach nierzadko widnieją amerykańskie flagi. Swoją drogą Stars and Stripes często zdobią właśnie prywatne mieszkania, ale również oczywiście instytucje publiczne, stadiony olimpijskie, a nawet sieci handlowe i hotele.

Po południu zatrzymaliśmy się w studencko-artystyczno-hipisowskim miasteczku Eugene, w którym na lunch wybraliśmy sieciówkę Laughing Planet. Podstawowymi składnikami podawanych potraw jest tu czarna fasolka, szpinak, jarmuż, kasza oraz tortilla. W restauracji moją uwagę zwróciła para po cichu spożywająca buritto, w stroju przypomijającym ubiory amiszów. Byli to prawdopodobnie mennoci, którzy przybyli do Oregonu pod koniec XIX wieku.

Na kolację wybraliśmy się do japońskiej restauracji o tajemniczej nazwie Izakaya Maiji- nasze wybory to m.in.: mini szaszłyk z kaczki, słodkie marchewki, buraczek, lasagna z krewetkami i super słodki banana split.

Nie mogę doczekać się, żeby pokazać Wam zdjęcia z nadchodzącego Halloween, na który może wybierzemy się właśnie do Eugene.

Weekend spędziliśmy w uroczym miasteczku Corvalis. Znajdujący się tu Oregon State University często rywalizuje z Unversity of Oregon (Eugene) m.in. podczas rozgrywek amerykańśkiego futbolu. Pierwszą drużynę symbolizują bobry, drugą kaczki. 
W każdą sobotę odbywa się tu Farmers' Market, na którym kupimy lokalnie zebrane różnej wielkości i koloru pomidory, papryki, kozie sery, kolorową węłnę, jabłka, jagody, orzechy, owocowe przetwory oraz przeróżne cudeńka jak np. sprzączkę do paska wyrobioną z sezonowo zrzucanego poroża jelenia, które sprzedaje Pan Koski (polskie korzenie po pradziadkach), a także ręcznie zdobioną biżuterię. 
W Corvalis znajduje się takża siedziba Hewlett-Packarda.

W drodze powrotnej (rano zdążyliśmy jeszcze na śniadanie w lokalnej Patiserrie) zatrzymaliśmy się na zakupy w outlecie na południe od większego miasta Portland. Centrum handlowe było dla mnie kolejnym przykładem zachodniego multi-kulti. Klientela malla stanowiła od kobiet totalnie zakrytych, przez odpoczywających w trakcie zakupów sikhów, odświętnie ubranej rodziny (była niedziela), aż po ciemnoskórych wożących się do znanych rytmów rapu po ogromnym parkingu sklepu Woodburn.

Zakupy były bardzo udane, miło być pierwszy raz właścicielką stylowej bluzki z logo gracza polo- ceny są tu oczywiście dużo bardziej dostępne.

Podczas jazdy autostradą, mały chłopczyk z radością pokazywał łup, który znajdował się na tyłach samochodu przypuszczam swojego dziadka (dokumentacja poniżej).

Nie odkryję Ameryki pisząc, iż tutejsza kultura jazdy samochodem jest nie do porównania z naszą. Kierowcy starają się przestrzegać przepisów, nie jeżdzą bardzo szybko i o wiele rzadziej wyprzedzają wolniejsze pojazdy. Z drugiej strony wszechogarniający ruch (na ulicach rzadko znajdziemy tu kioski, po gazetę i kawę większość wybiera się do Starbucksa lub do mniejszych sieciówek sklepów spożywczych), a częste mega korki mogą być dość uciążliwe. Na pewno jednak nie przeszkodzą nam w kolejnych amerykańskich eskapadach:)

Na koniec mała zagadka, może wiecie jaki związek mają Simpsoni ze stanem Oregon?


 



                         


                          



















H.xx
    

                                                  

wtorek, 20 sierpnia 2013

10 dni w Ameryce

Po ponad 10 godzinnym locie, amerykański urzędnik imigracyjny bez większych problemów przybija pieczątkę w moim paszporcie. Po wyjsciu z lotniska LAX (później zobaczę tam Brandona ze znanego serialu Beverly Hills) czeka juz na mnie z różami Dean. I tak zaczyna sie moja przygoda z Ameryką.

Pierwsze parę dni (w Stanach byłam już wcześniej parę razy, ale od sierpnia postanowiłam zostać tu trochę dłużej) spędzam w rodzinnym gronie w pięknej okolicy Newport Beach. Piękna nieturystyczna plaża, woda niestety nie do pływania, za to fale cieszą pęczki surferów. Czasem w dali widać delfiny, czasem nad głową przelecą mi pelikany.

O Los Angeles, które widziałam parę razy i to głównie stojąc w korku na autostradzie jeszcze napiszę.
Amerykanie uwielbiają jeść, chodzić do restauracji. W ciągu zaledwie dwóch tygodniu spróbowałam już kuchni meksykańskiej, amerykańskiej, śródziemnomorskiej, azjatyckiej. W domu gotowaliśmy popularnego tu porządnie przyprawionego włócznika. Podawane porcje zazwyczaj są za duże i bardzo często klienci zabierają ze sobą resztki w ,,to go boxes’’.

Ostatnio w znanej sieciówce Cheesecake Factory znalazłam listę 26 rodzajów sernika: fresh banana cream cheescake, dream extreme cheesecake, dulce de leche caramale chesecake, pineaple upside-down cheescake.. .
Wybór na bogato:) 

Wydaje mi, się że Amerykanie piją kawę na potęgę, choć w cale nie przodują w narodowych rankingach jej konsumpcji. Mimo to, zielone logo Starbucksa to już stały element miejskiej architektury  (pierwszy Starbucks został otwarty już w 1971r. w Seattle).  Co ciekawe, niedawno w życie weszło nowe prawo, nakazujące umieszczenie informacji o zawartości ilości kalorii w każdym dostępnym w tej znanej sieciówce napoju.

Mimo to, na zachodnim wybrzeżu bardzo trudno o normalną, rozpuszczalną kawę. Po paru próbach w końcu poprzestałam na instant coffee z Whole Foods. Tak jak kiedyś dostawiliśmy z Zachodu ,,paczki żywnościowe’’ tak teraz ja zacznę składać zamówienia na przesyłki kawy rozpuszczalnej z prośbą o przesłanie za ocean:)

Oczywiście tak jak Polacy, Amerykanie spędzają mnóstwo czasu w centrach handlowych. Ostatnio w jednym z nich znalazłam nawet sklep znanej polski marki Inglot. W każdym sklepie każdy zostanie miło przywitany oraz podczas zakupów prawie zawsze padnie pytanie ,,did u find everything ok so far?’’.

Czasem jest to uciążliwe, ale uprzejma atmosfera wokół klienta to obowiązujący i wydaje mi się, że nie wymuszony standard.

Przy okazji sklepów, parę dni temu już w Bellevue (stan Waszyngton, gdzie na razie mieszkamy) dowiedziałam się, że dostępne wagi, które pokazują wymiary w kilogramach to te tzw. ,,old –schooled ones”:)

Jest to pierwszy wspis na moim blogu, będę dodawać kolejne, będzie mi bardzo miło, jeśli będziecie drodzi przyjaciele, zaglądać tu from time to time:) 

Ps. English version to come:)

Helena
xx